Nauka napędza fantastykę, a fantastyka – naukę. Dzięki temu mamy szansę dotrzeć do gwiazd [DZIEŃ SF]

Czy gatunek ludzki jest rzeczywiście tak cenny, abyśmy musieli rozprzestrzeniać go po całej Galaktyce? A może cenniejszym zjawiskiem jest samo życie? – zastanawia się dr. hab. Grzegorz Brona w rozmowie z Eweliną Zambrzycką-Kościelnicką.
Nauka napędza fantastykę, a fantastyka – naukę. Dzięki temu mamy szansę dotrzeć do gwiazd [DZIEŃ SF]

Wiecie, że wykorzystywane w uniwersum Star Treka transportery wzięły się stąd, że twórca serii Gene Roddenberry musiał wykombinować jakiś trik, dzięki któremu będzie mógł uniknąć kręcenia scen podróży swoich bohaterów pomiędzy statkiem-miastem Enterprise a planetami, jakie odwiedzała załoga pod przewodnictwem kapitana Kirka? „Star Trek” był serialem niskobudżetowym, a przy ówczesnej technice tego typu sceny pochłonęłyby lwią część budżetu serii. Rozwiązaniem był transporter działające na zasadzie teleportacji, superzaawansowane urządzenie zmieniające materię w energię, po czym powtórnie ją materializujące.

Możliwość szybkiego przemieszczania się na ogromne odległości jest jednym z charakterystycznych elementów świata baśniowego, czy współcześnie science-fiction. Tym, czym kiedyś były siedmiomilowe buty, dziś są tunele podprzestrzenne i zaginanie czasoprzestrzeni dzięki napędowi warp. Bo skoro mamy już siedmiomilowe buty: w każdej minucie z lotnisk na całym świecie starują dziesiątki samolotów, pociągi maglev rozwijają prędkość powyżej 600 km/godz., a współczesny Phileas Fogg mógłby odbyć podróż dookoła świata w ciągu około doby, a nie 80 dni – to czas pomyśleć o innych światach.

Science-fiction podpowiada nam, że te inne światy są na wyciągnięcie ręki. Trudno zliczyć kolejne filmy opowiadające w mniej lub bardziej realistyczny sposób o wyprawie na Marsa, tworzeniu kolonii pozaziemskich, a nawet zapędzaniu się poza granice Układu Słonecznego, w odległe rejony naszej Galaktyki. Wiele pozycji czerpie całymi garściami z odkryć naukowych, snując wizje na podstawie całkiem realnych odkryć, badań i problemów, jakie dostrzegają specjaliści.

Bo science-fiction to impuls wyobraźni niezbędny to tego, by pokusić się o próbę sięgnięcia po nieznane. Wielki pionier kosmonautyki Konstantin Ciołkowski stworzył modele teorii i ruchu rakiet kosmicznych, ponieważ był miłośnikiem prozy Juliusza Verne’a i uparł się, że dzięki swojej znajomości matematyki i fizyki zrealizuje to, co pisarz zawarł w książce „Z Ziemi na Księżyc”.

Znakomity astronom i popularyzator nauki Carl Sagan, wykorzystując swoją wiedzę naukową i talent, dał ludziom m.in. „Kontakt”, świetną książkę rozważającą możliwości nawiązania kontaktu z odległymi cywilizacjami i pokazującą, że nie mamy monopolu na wiedzę. Izaak Asimov, profesor biochemii i futurolog pozostawił nam w spadku prawa robotyki, do jakich odnosi się każda osoba zajmująca się mechatroniką i sztuczną inteligencją.

Natomiast Stanisław Lem ze swoim umiłowaniem nauki połączonym z filozoficzną naturą sprawił, że trudno jest nie odnieść się do niego rozważając problemy robotyki kosmicznej i ogólnie eksploracji przestrzeni. Nawet niektóre terminy używane w nauce, jak astronauta czy gazowy olbrzym, po raz pierwszy pojawiły się na kartach powieści science -fiction.

Gdy wraz z dr. hab. Grzegorzem Broną zaczynaliśmy pracę nad książką „Człowiek istota kosmiczna”, wiedzieliśmy, że nie możemy i nie chcemy uciec od dziedzictwa science-fiction, które ukształtowało nas oboje. W naszym przypadku był to wspomniany w pierwszych zdaniach „Star Trek”. Z zapartym tchem oglądaliśmy kolejne odcinki serialu, w którym niewidomi mogli widzieć, android chciał być człowiekiem, a dowodzący flagowym okrętem Zjednoczonej Federacji Planet kapitan Picard cytował z pamięci Szekspira.

Grzegorza popchnęło to do zajęcia się nauką, fizyką i astronomią, a wreszcie przemysłem kosmicznym. Mnie natomiast zainspirowało do wejścia w rolę łącznika między naukowcami a ludźmi ciekawymi świata. Zapraszam do przeczytania rozdziału naszej książki „Człowiek istota kosmiczna”, w którym rozmawiamy o tym, czy kiedyś będziemy przemierzać galaktykę i jak możemy do tego doprowadzić.

Napęd termojądrowy pozwoli nam na eksplorację kosmosu

Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka: Czym dotrzeć do planety odległej o lata świetlne od nas? Jak dotrzeć do planet Drogi Mlecznej, skoro średnica naszej Galaktyki przekracza 100 tysięcy lat świetlnych?

dr. hab. Grzegorz Brona: Fakt, nasza Galaktyka jest dość duża. Plus minus 200 miliardów gwiazd, 40 miliardów planet do skolonizowania. I tak mało czasu, można by rzec. Ale to nieprawda! Poczucie beznadziei bierze się stąd, że myślimy w ludzkiej skali czasu, gdzie sto lat to bardzo długo, a tysiąc lat to prawie nieskończoność. Wyobraź sobie, że rozpoczynamy podbój Galaktyki na pokładach międzygwiezdnych statków kosmicznych, osiągających prędkość jednej tysięcznej prędkości światła. Po ilu latach w twojej opinii podbijemy Galaktykę?

Jeśli wierzyć wizji Gene’a Roddenberry’ego, to Drogę Mleczną powinniśmy móc zwiedzać już za jakieś sto lat.

No tak, ale wizje ze Star Treka dotyczą prędkości nadświetlnych. Tutaj mówimy o jednej tysięcznej prędkości światła. Wyobraź sobie, że przy podróżowaniu z takimi prędkościami wystarczy nam około 250 milionów lat do tego, aby cała Droga Mleczna została skolonizowana przez gatunek ludzki. Z perspektywy życia ludzkiego to czas wprost niewyobrażalny, ale z punktu widzenia historii kosmosu, która zaczęła się przeszło 13 miliardów lat temu, to niewiele. Przecież 250 milionów lat temu na Ziemi nastąpiło tak zwane wymieranie permskie, po którym lądy zostały zdominowane przez dinozaury. Gdyby dinozaury były na tyle inteligentne, aby udać się wtedy w kosmos, dzisiaj kończyłyby powoli kolonizację Drogi Mlecznej…

Mówisz, że skolonizujemy Drogę Mleczną, a ja wciąż nie wiem, jak będziemy się po niej przemieszczać. Prędkość, jaką jesteśmy w stanie uzyskać dzięki rakietom i żaglom słonecznym, z punktu widzenia długości ludzkiego życia jest za mała, by myśleć o podróżach galaktycznych, a żaden Enterprise z napędem warp niestety nie istnieje…

 Jeśli liczysz na to, że uda ci się mnie podpuścić i zacznę mówić o zaginaniu czasoprzestrzeni, opracowywaniu napędu warp lub skokach w nadprzestrzeń, to prawie ci się udało. Jednak, choć to kuszące, zostańmy przy tym, co znamy z lekcji fizyki. O dziwo, to wystarczy do odbycia podróży międzygwiezdnych już za naszego życia. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku został zaproponowany nowy sposób rozpędzania statków kosmicznych. Miał on polegać na detonacji za statkiem wielu bomb jądrowych, które mogłyby rozpędzić go tysiące razy efektywniej niż napęd chemiczny. Co ciekawe, sposób ten został zaproponowany przez Polaka, który w czasie drugiej wojny światowej mieszkał w USA, Stanisława Ulama. Pomysł Ulama, który był jednym z naukowców pracujących przy projekcie Manhattan, czyli konstrukcji pierwszej bomby jądrowej, spotkał się z dużym zainteresowaniem rządu USA. W 1958 roku ruszył program Orion, którego celem było opracowanie takiego silnika. Kilka lat później wszedł w życie Układ o zakazie prób broni nuklearnej w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą, co położyło kres pracom nad projektem Orion. Jednak pomysł Ulama nie zniknął, za to ewoluował. W latach siedemdziesiątych XX wieku przerodził się w projekt Dedal, w ramach którego British Interplanetary Society przeprowadziło prace studyjne w celu znalezienia sposobu dotarcia do Gwiazdy Barnarda, znajdującej się w gwiazdozbiorze Wężownika, niecałe sześć lat świetlnych od Słońca. Założeniem projektu było dotarcie do niej w ciągu pięćdziesięciu lat, czyli w czasie krótszym niż przeciętna długość życia!

Jak konkretnie miał działać ten napęd i przede wszystkim – czy byłby bezpieczny dla ewentualnych pasażerów? Bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić spokojną, pięćdziesięcioletnią podróż statkiem, za rufą którego następują eksplozje kolejnych bomb jądrowych.

Masz rację, projekt Dedal miał być sondą bezzałogową. W tym wariancie nie trzeba byłoby się martwić o pasażerów. Jednak ten typ napędu miał potencjał i mógłby, po pewnych modyfikacjach, zostać użyty w przyszłych misjach załogowych. Przyjrzyjmy się przez chwilę temu projektowi, bo legł on u podstaw wielu kolejnych rozważań dotyczących podróży do gwiazd. Otóż aby dotrzeć w ciągu pięćdziesięciu lat do gwiazdy oddalonej o sześć lat świetlnych, należy rozwinąć prędkość średnią do około 12 procent prędkości światła. Warto tutaj powiedzieć, że najszybszy statek kosmiczny, który do tej pory poruszał się w przestrzeni międzyplanetarnej, to sonda Juno, która od 2016 roku bada układ Jowisza i jego księżyców. W pewnym momencie swojej podróży do gazowego giganta Juno rozwijała oszałamiającą prędkość 0,02 procent prędkości światła. Widać więc, że zadanie, które postawiło przed sobą British Interplanetary Society, było niezwykle ambitne. Rozwiązanie, jakie zostało zaproponowane, to statek kosmiczny napędzany wybuchami termojądrowymi. Reakcja termojądrowa, w przeciwieństwie do reakcji rozszczepienia jąder atomowych, polega na łączeniu się lżejszych jąder w cięższe jądra atomowe. Paliwem użytym w projekcie Dedal miał być deuter (czyli cięższa odmiana wodoru) oraz hel-3. Całkowita ilość paliwa zabranego na pokład miała wynosić 50 tysięcy ton. Z dostępnością deuteru nie jest źle, 1 na 6400 atomów wodoru na Ziemi to jego cięższa odmiana, czyli właśnie deuter. Problem mamy z helem-3, czyli z atomami helu, których jądra zawierają dwa protony i jeden neutron. Na Ziemi ten izotop praktycznie nie występuje, cały zużywany przez człowieka hel-3 jest produkowany poprzez sztuczne reakcje jądrowe. Wystarcza to do wytworzenia kilku, kilkunastu kilogramów tej odmiany rocznie. O wiele za mało na potrzeby misji Dedala. Skąd miał pochodzić hel-3, jak myślisz?

Z kopalni na Księżycu. Hel-3, zwany kosmicznym pierwiastkiem, może być używany do generowania czystej energii, w reakcji której produktami ubocznymi byłyby tylko wodór i hel-4. Czyli w pełni ekologiczny napęd kosmiczny. Podoba mi się.

Wykorzystanie księżycowych kopalni to jeden z pomysłów. Drugim jest doczepienie do Dedala wielkiego wiadra i zaczerpnięcie nim bogatej w hel atmosfery Jowisza. Po napełnieniu zbiorników niewielka część paliwa zostanie przesłana do komory spalania statku kosmicznego. W komorze paliwo będzie zgniatane dzięki użyciu dział elektronowych. Nastąpi zapłon i wybuch termojądrowy. Powstała w czasie wybuchu plazma o wysokiej energii zostanie skanalizowana przez silne pole magnetyczne i wypchnięta dyszami z komory spalania, co zapewni Dedalowi napęd. Kolejna porcja paliwa zostanie dostarczona do komory spalania. Cykl się powtórzy. I tak 250 razy na sekundę! Silnik międzygwiezdnej sondy będzie pracował przez cztery lata i ostatecznie rozpędzi ją do przeszło 12 procent prędkości światła. Domyślasz się, jaki jest największy problem ze statkiem kosmicznym rozpędzonym do tak oszałamiającej prędkości, który zbliża się do swojego miejsca przeznaczenia, czyli w tym wypadku do Gwiazdy Barnarda?

Że nawet jeśli uda się ludziom stworzyć statek rozpędzający się do 12 procent prędkości światła, to nie zbudują wystarczająco mocnych hamulców, by go zatrzymać?

W wypadku projektu Dedal hamowania nie było w pakiecie. Sonda miała przelecieć w pobliżu Gwiazdy Barnarda i udać się w dalszą drogę. Podczas zbliżania się do gwiazdy miała wypuścić próbniki, których celem było zbadanie ewentualnych planet. Kilkanaście lat później NASA zainteresowała się wynikami Brytyjczyków i przystąpiła do opracowywania własnego planu misji do gwiazd. Projekt Longshot oparty był na bardzo podobnym napędzie, jednak prędkość rozwijana przez amerykański statek miała być trzy razy mniejsza, masa paliwa wynosiła zaś jedynie około 260 ton. Zmniejszenie rozmiarów statku pozwoliło również na przygotowanie planu jego wyhamowania w miejscu docelowym, którym miała być Proxima Centauri. Hamowanie miało być możliwe dzięki użyciu żagla magnetycznego, będącego na wyposażeniu sondy. Żagiel magnetyczny to olbrzymia struktura wytwarzająca pole magnetyczne dzięki prądowi elektrycznemu. W przestrzeni międzygwiezdnej jest trochę atomów wodoru. Olbrzymi żagiel magnetyczny przemieszczający się wraz ze statkiem kosmicznym mógłby ten wodór jonizować, a zjonizowane cząstki przyspieszać, co z czasem doprowadziłoby do wytracenia energii, a tym samym do spowolnienia statku. Proces ten można porównać do rozłożenia ogromnego spadochronu przez statek kosmiczny. Tylko zamiast powietrza występuje tu rozrzedzony gaz międzygwiezdny, wodór. A zamiast zderzeń cząstek powietrza z czaszą spadochronu mamy oddziaływanie zjonizowanego wodoru z polem magnetycznym. Projekt Longshot miał umożliwić wejście na orbitę gwiazdy Proxima Centauri. W swoich planach NASA przewidywała, że to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna posłuży jako baza, przy której statek Longshot zostanie zmontowany. Naturalnie ograniczenia finansowe przesunęły kolejny interesujący projekt w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Kolonizacja kosmosu to zadanie dla wielu pokoleń

To skupmy się przez moment na nieco bardziej określonej przyszłości, przynajmniej określonej fabularnie. Rok 2046, Ziemi grozi zagłada, a rodzina pionierów, nieprzypadkowo nosząca nazwisko Robinson, przemierza przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowego domu dla rodzaju ludzkiego. Domu leżącego właśnie gdzieś w okolicach Proxima Centauri. Są jednymi z tysięcy wyselekcjonowanych osadników, żyjących przez wiele miesięcy na pokładzie olbrzymiego statku-miasta. To opis początku fabuły popularnego serialu „Zagubieni w kosmosie”.

 I jesteś pewna, że to się dzieje w 2046 roku?

 Tak. W oryginalnym serialu z lat sześćdziesiątych XX wieku był to nawet rok 1997.

 Aha. To się chyba nazywa licentia poetica twórców serialu. Rzeczywiście najprawdopodobniej wyruszymy w kierunku gwiazd, ale nastąpi to nieco później. Za bezpieczną datę można przyjąć rok 2200, gdy Układ Słoneczny zostanie przez nas skolonizowany, a ambicje gatunku ludzkiego nie zostaną wciąż zaspokojone. Powiedzieliśmy sobie przed chwilą o pomysłach na to, jak dolecieć do najbliższych gwiazd w czasie krótszym niż sto lat. Sądzę jednak, że takie rozwiązania posłużą jedynie do bezzałogowego badania najbliższych układów planetarnych. Prawdziwa kolonizacja będzie wymagała wysłania znacznie większych statków kosmicznych, z dużą liczbą ludzi na pokładzie. Będą poruszały się znacznie wolniej i osiągną nie 10 procent prędkości światła, ale prawdopodobnie dziesięć, a może i tysiąc razy mniej. Innymi słowy, podróż potrwa przynajmniej kilkaset lat, a może nawet wiele tysięcy lat.

W takim razie przynajmniej w jednej kwestii scenarzyści mieli rację – w tego typu podróż będzie musiał zabrać nas statek-miasto, już nawet nie spodek Enterprise, ale coś znacznie większego, jak rozbudowana stacja kosmiczna lub planeta! Coś, co umożliwi rzeszom ludzi stosunkowo normalne funkcjonowanie przez kilka pokoleń. Taka stacja kosmiczna musi chronić przed promieniowaniem kosmicznym, muszą być na niej zgromadzone olbrzymie ilości zasobów, musi być pojemna, aby dać schronienie i dobre warunki do życia rzeszy kolonizatorów. I to przez kilka pokoleń.

 W mojej opinii znaczna część takich międzygwiezdnych statków kosmicznych już istnieje i tylko czeka na ekipę remontową, która dostosuje je do zamieszkania.

A gdzie jest ta stocznia, w której czekają, by wypłynąć w swoją galaktyczną podróż?

Najbliższa choćby za orbitą Neptuna, ostatniej planety Układu Słonecznego. Znajduje się tam wiele milionów asteroidów i obiektów kometarnych. Niektóre są małe, inne dochodzą do kilkuset kilometrów średnicy. Są bogate w wodę i różne minerały. Prawdopodobnie znajduje się na nich także hel-3 i deuter. W przyszłości mogą się stać doskonałym celem ludzkiej kolonizacji. Obiekty te można z powodzeniem przekształcić również w arkę, która poniesie ludzkość do gwiazd. Wyobraź sobie, że zamiast budować nowy wielki statek kosmiczny, przyszli kolonizatorzy wybierają stosunkowo niewielki obiekt z już istniejących asteroid i budują pod jego powierzchnią wielki habitat, całe miasteczko. Wykorzystują zasoby naturalne jako materiały do budowy, ale też jako paliwo dla silników termojądrowych przyczepionych do asteroidy. Wprawiają ją w ruch wirowy, tak aby wytworzyć na niej ciążenie zbliżone do ziemskiego. Na koniec uruchamiają silniki i udają się w wielowiekową podróż do innych gwiazd. Czeka ich wielopokoleniowa wyprawa, zanim osiągną swój cel. Kolejną przygodę ludzkości czas zacząć. Czy zastanawiałaś się kiedyś, z czym – oprócz wyzwań technologicznych – taka droga się wiąże?

 Abstrahując od tego, czy nasz gatunek będzie zdolny rozmnażać się w przestrzeni kosmicznej, a jeśli tak, to w jakim kierunku pójdą zmiany DNA? Pierwszym zadaniem będzie wskazanie, kto powinien wybrać się w taką podróż. Różne symulacje tworzone na podstawie badań antropologicznych dowodzą, że nie powinni wyruszać w nią ludzie wolni, lecz całe rodziny. Osoby starsze, młodsze, o możliwie różnym doświadczeniu życiowym. Ta siatka połączeń rodzinnych oraz międzypokoleniowych wzmocni grupę przyszłych kolonizatorów oraz ich wolę przetrwania. Kluczowe będzie określenie podstawowej liczby mieszkańców takiej kosmicznej arki. Wedle badań antropologa Robina Dunbara człowiek współczesny najlepiej funkcjonuje w grupie liczącej około 150 osób. Wielkość ta określana jest nawet mianem liczby Dunbara. Chodzi o grupę ludzi, z którymi mamy szansę utrzymywać regularne i realne relacje, zapewniające nam możliwość przetrwania. Czyli na takiej arce nie powinno się znaleźć więcej niż 150 osób. Powiedzmy, 15–20 rodzin.

 To mało. Za mało, szczególnie pod względem różnorodności genetycznej. Przy tak małym zróżnicowaniu genetycznym wystarczyłby jeden wadliwy gen, by doprowadzić do wymarcia całej populacji. Naturalnie wszyscy przyszli mieszkańcy arki musieliby zostać dokładnie przebadani, również genetycznie. Jednak nawet najbardziej precyzyjne badania nie wyeliminują całkowicie możliwości wystąpienia schorzenia genetycznego będącego wynikiem krzyżowania się genów i mutowania ich w warunkach podróży kosmicznej. W dodatku badania przeprowadzone na zamkniętych społecznościach amiszów czy Indian wykazały, że brak wymiany genów skutkuje wyższą śmiertelnością niemowląt. A na to, w sytuacji arki kolonizacyjnej, nie moglibyśmy sobie pozwolić.

Właśnie. Jedyną szansą jest zwiększenie początkowej populacji statku. Wielu badaczy sugeruje, by było to 500 osób. Jednak Cameron M. Smith, antropolog i współautor książki „Emigrating Beyond Earth. Human Adaptation and Space Colonization” (Migracje pozaziemskie: możliwości adaptacyjne człowieka i kolonizacja kosmosu) przekonuje, że liczbę tę należy pomnożyć przez cztery. Dwa tysiące zdrowych, silnych psychicznie i fizycznie pionierów, przemierzających przestrzeń w samowystarczalnym, wielopokoleniowym i rozwojowym statku, miałoby szansę stworzyć kolonię poza Układem Słonecznym. Czyli to, co zostało pokazane w serialu „Zagubieni w kosmosie”, gdzie na statek kosmiczny zaokrętowano całe rodziny, złożone z osób dobrze wykształconych, sprawnie posługujących się szerokim wachlarzem umiejętności, wydaje się właściwą ścieżką. Jednak mnie interesuje jeszcze jeden temat: psychika. Od czasów misji Salut 6 u radzieckich kosmonautów zaczęto obserwować objawy zaburzeń psychicznych wynikających z przebywania w izolacji i w niepewnej sytuacji stacji kosmicznej. NASA wdrożyła program aeropsychiatrii wraz z pierwszymi lotami na stację Mir. Astronauci objęci są opieką psychologiczną od początku pracy dla agencji, wyspecjalizowany zespół pomaga im również wrócić do rzeczywistości ziemskiej, poradzić sobie ze stresem. Oznaczałoby to, że przyszłych kolonizatorów na kosmicznych arkach należałoby poddać treningowi psychologicznemu oraz zapewnić im nieustanną pomoc terapeutyczną i psychiatryczną, bo wystarczyłaby jedna niestabilna emocjonalnie lub zaburzona osoba, by przekreślić całą misję. Problem ten poruszono zresztą w serialu „Mars” emitowanym przez National Geographic. Jeden z bohaterów, botanik odpowiedzialny za eksperymentalne uprawy, nie radził sobie ze stresem, miał omamy. Jego problem nie został dostrzeżony wystarczająco szybko, a sam bohater otworzył śluzę w trakcie epizodu choroby. W efekcie zniszczył uprawy, zabił samego siebie i mógł doprowadzić do śmierci pozostałych załogantów. Dlatego z największym zainteresowaniem czekam na rozwój astropsychologii i astropsychiatrii, bo zdaje się, że bez tego nawet najbardziej zaawansowane technologie, wyspecjalizowana medycyna i ulepszanie ludzkiego ciała poprzez integrację z systemami elektronicznymi mogą się okazać niewystarczające.

 Trwające tysiące lat podróże międzygwiezdne, odbywane w statkach wielopokoleniowych, rzeczywiście wprowadzą psychologię i psychiatrię na zupełnie nowy poziom. Wyobraź sobie na przykład, że rodzisz się na takim statku już po opuszczeniu Układu Słonecznego. Ba, rodzisz się na nim jako piąte pokolenie po opuszczeniu Ziemi. Co więcej, wiesz, że do celu statek dotrze dopiero za kolejne dwadzieścia pokoleń. Nie decydujesz więc o swojej misji, nie ty również staniesz się jej podmiotem. Podmiotem misji będą pierwsi kolonizatorzy, którzy w odległej przyszłości dotrą do nowego układu planetarnego. Ty jesteś jedynie pośrednikiem, niejako narzędziem, łącznikiem między pokoleniem ludzi, którzy podjęli decyzję o migracji, a tymi, którzy faktycznie dotrą do celu. W mojej opinii to dość depresyjne położenie. Zdawać sobie sprawę, że jesteś jedynie nośnikiem genów. Niczym więcej.

Czy w kosmos wysłać ludzi, czy sztuczne macice? A może jednokomórkowce?

 Dlatego pewnym wyjściem z sytuacji może być wysłanie w taką włóczęgę zamrożonego materiału genetycznego. Z jednej strony spełniałoby to potrzebę zapewnienia przetrwania gatunkowi, z drugiej pozwoliłoby uniknąć problemów, o jakich wspomniałeś. Pozostają oczywiście pytania natury etyczno-medycznej: po pierwsze, czy mamy prawo decydować o rozprzestrzenianiu życia w ten sposób, a po drugie – jak miałoby przebiegać wygenerowanie ludzi z takiego materiału. Drukarki biologiczne są coraz lepsze, jestem w stanie wyobrazić sobie takie wielkie, zautomatyzowane, kosmiczne laboratorium, drukujące tkanki z materiału genetycznego.

Ja bym jednak postawił na sztuczne macice. Nie trzeba niczego drukować. No, może oprócz sztucznej macicy… Technologia już jest opracowywana. Naukowcy są w stanie przez czternaście dni utrzymywać w takim urządzeniu rozwijający się zarodek ludzki. Limit czternastu dni nie jest podyktowany kwestiami technologicznymi, ale uwarunkowaniami prawnymi w krajach, gdzie prowadzi się takie badania. Jednak ważniejszą kwestią są zagadnienia moralne. Począwszy od pytania, czy powinniśmy decydować o życiu ludzi, których skazujemy na kolonizację odległej planety, poprzez pytania o to, czy sztuczne wytwarzanie ludzi nie jest przypadkiem ich dehumanizacją i czy możemy z nich zrobić narzędzia i tryby naszego planu, po ostatnie pytanie: kto i jak powinien wychować pierwsze pokolenie, które urodzi się w pobliżu Alfa Centauri lub innego docelowego miejsca podróży? To ostatnie jest szczególnie interesujące, bo dotyczy również przekazywanej wiedzy. Czy nowi ludzie powinni zostać ukształtowani tak jak my? Czy wpajać im nasze wartości? Czy opowiadać im całą historię ludzkości wraz z jej ciemnymi kartami? Czy też spróbować stworzyć pewne mity, które ukształtują lepsze społeczeństwo? A jeśli tak, to czy przekazywać im wartości świata zachodniego czy na przykład cywilizacji greckiej? Czy i jaką wpoić im religię? Takich podstawowych pytań jest mnóstwo.

Zahaczasz o utopię. Faktycznie science-fiction ma do tego skłonności i trudno się dziwić. Wizja poprawienia błędów ludzkości i stworzenia nowego społeczeństwa jest kusząca. Ba, mnie również pociąga! Kłopot w tym, że historia i literatura mówią, iż każda taka próba kończy się nieuchronną katastrofą.

Masz rację, katastrofą. Rzecz w tym, że nikt jeszcze nie próbował zrobić społeczeństwa od zera. Wiem, powiesz mi, że powinienem przeczytać Władcę much. Chodzi mi jednak o ukształtowanie społeczeństwa w sposób przemyślany i naukowy. Jeżeli wyślemy statki z zamrożonymi embrionami i to „wyhodowani” z nich ludzie będą mieli za zadanie zbudować kolonie na odległych planetach, po raz pierwszy zyskamy możliwość pełnego ukształtowania podstawowych zasad takiego świata. Bez całego bagażu historycznego i wielu uprzedzeń istniejących w naszym społeczeństwie. Oczywiście takie działanie może pójść zarówno w dobrym kierunku, jak i w bardzo złym. Zależy od tego, jakie wartości zdecydujemy się przekazać.

Nie wiem, czy zwróciłeś na to uwagę, ale właśnie zadajemy sobie te same pytania, które już pojawiły się we franczyzie „Star Treka”. Tam podróże międzygwiezdne stały się możliwe dzięki rakiecie przerobionej z pocisku balistycznego. Zupełnie jak wyścig kosmiczny, który rozpoczęły zdobyczne rakiety V-2. Społeczeństwo nie zna ograniczeń wynikających z różnic rodzajowych czy gatunkowych, technologia, również medyczna, stoi na bardzo wysokim poziomie, a takie pomysły jak hibernacja uznawane są za barbarzyństwo. Ale wiesz, co pozostało w samym centrum tego stechnicyzowanego świata? Kultura. Picard regularnie cytuje Szekspira, a Data z zachwytem ogląda obrazy Kokoschki… Bez pewnej kulturowej bazy nasz gatunek nie przetrwa, niezależnie od tego, jak sprawne będą sztuczne macice czy drukarki biologiczne.

 A myślisz, że takiego kolonizatora planety odległej o dwieście lat świetlnych od Ziemi, który dotrze do niej po 10 tysiącach lat podróży, będzie interesowało, co tam takiego namalował w XV wieku czasu ziemskiego jakiś Leonardo da Vinci? I czym tak w ogóle jest ten gronostaj?

 A ciebie interesuje?

 Mnie tak, ale dlatego, że czuję powiązanie z XV wiekiem i z Włochami. Dlatego, że kultura, w której się obracam, jest pochodną tamtej kultury. Za to hieroglify z Egiptu czy malarstwo naskalne traktuję już bardziej w kategoriach ciekawostki i informacji o tym, jak ludzie patrzyli na świat w innych czasach.

Ja dla odmiany bardzo lubię tę ciągłość kulturową i chętnie sięgam znacznie dalej niż do Italii okresu quattrocenta. I może tu właśnie odbija się moje humanistyczne wykształcenie, ale wierzę, że jeżeli chcemy zachować ciągłość funkcjonowania gatunku, w tym ciągłość myśli ludzkiej, to postawienie w centrum podboju kosmosu idei na wskroś humanistycznych jest najlepszym pomysłem. W przeciwnym razie skupilibyśmy się jedynie na kwestiach praktycznych. A wielkie pomysły i niebezpieczne wyprawy poza niewątpliwym zapleczem technicznym potrzebują też wielkich idei i ludzi, którzy będą w nie wierzyli.

Co nas prowadzi do jeszcze jednej kwestii: czy gatunek ludzki jest rzeczywiście tak cenny, abyśmy musieli rozprzestrzeniać go po całej Galaktyce? A może cenniejszym zjawiskiem jest samo życie? I zamiast kosmicznej arki z zamrożonym zarodkiem Adama 2.0 i Ewy 2.0 powinniśmy wysłać kapsuły kosmiczne zawierające po prostu życie? Choćby organizmy jednokomórkowe. Ominiemy w ten sposób większość zagadnień natury moralnej. A nasze statki kosmiczne zawierające życie dotrą do wielu światów i zapełnią je organizmami. A być może w toku ewolucji trwającej miliony czy miliardy lat z tych organizmów powstaną nowe istoty inteligentne. Odlegli potomkowie Ziemi, myśli technicznej i humanizmu ludzkości.

A my sami, nasza historia i dorobek przetrwamy w odległym echu nowej cywilizacji.

Ale też w zapisach, takich jak ten niesiony przez sondę Voyager. Na złotej płycie Voyagera Carl Sagan umieścił zdjęcia z Ziemi, pozdrowienia w 55 językach świata, odgłosy naszej planety. I nawet jeśli kiedyś ktoś odczyta płytę i uzna, że jest ona dla niego tym samym, czym dla nas malarstwo naskalne, to nie zapominajmy, że odnalezienie malowideł w jaskini Lascaux sprawiło, że badacze zainteresowali się historią naszego gatunku. Całą masę wiedzy zawdzięczamy właśnie temu, że kilku chłopców weszło do jaskini i zobaczyło coś, czego nie spodziewali się ujrzeć.

Fragment pochodzi z książki „Człowiek istota kosmiczna”, wydanej przez SIW Znak (Kraków 2019). Dziękujemy wydawnictwu za jego udostępnienie!